piątek, 5 lutego 2016

Zanim ziemię zalała krew smoka.

     Siedzę oparta o ścianę domu i przyglądam się uważnie jak mój ojciec ostrzy dokładnie siekierkę. Ostrze błyszczy w blasku słońca. Mrużę oczy, podchodząc bliżej. Klękam na ziemi tuż przy pieńku, na którym leżą różne narzędzia. Biorę mały nożyk do ręki i obracam go sprawnie. Odkładam go prędko, wyczuwając na sobie wzrok ojca.
     — Jest dla ciebie Mare — słyszę. 
     Unoszę wysoko głowę, otwierając usta ze zdziwienia. Gdy na twarzy mojego ojca pojawia się delikatny uśmiech, zaciskam mocno palce na trzonku noża. Wiem, że już zawsze będę go nosiła przy sobie. Będę się bronić. 
     Podnoszę się i biegam wokół domu, wymachując bronią. Jestem dzielna. To słyszałam od matki zanim odeszła. Powiedziała, że pewnego dnia stanę się wystarczająco silna, by stawić czoła niebezpieczeństwu. W naszych okolicach niebezpieczeństwo to smoki. Pojawiają się tak nagle, a jak znikają, zabierają ze sobą masę ludzi. Na przykład moją matkę. 
     Zatrzymuję się, łapiąc powietrze. Ojciec śmieje się, odkładając siekierkę na bok. Widzę troskę wymalowaną na jego twarzy. Boi się, że pewnego dnia smoki zabiorą i mnie, ale ja się nie dam. Będę dzielna i obronię się przed wszystkimi. Obedrę każdego z łusek, a potem poćwiartuję na kawałeczki. 
     Chowam nóż za pasek, który noszę, by nie zsuwały mi się portki. Pragnę odszukać moich przyjaciół, pokazać im moją nową broń. Jestem pewna, że Judd będzie zazdrosna. Jesper pewnie też, ale on będzie umiał to ukryć. Biegnę w podskokach w stronę lasu. Nie jestem głupia i nie zamierzam tam wchodzić. Każde dziecko w wiosce wie, że to lęgowisko smoków. Każdy, kto zapuszcza się w tamte strony sam, przepada na zawsze. 
     Judd i Jesper biją się patykami, przeskakując nad przewróconym drzewem. Pień jest już pusty w środku. Jak byliśmy młodsi, wchodziliśmy tam na czworaka, ale teraz nie ma już za wiele miejsca. A z resztą, raz widziałam jak wbiegł tam szczur! Szczury przenoszą choroby, a choroby też są niebezpieczeństwem, tak jak smoki. Przychodzą, a odchodząc zabierają ze sobą ludzi.
     Judd wytrąca patyk z dłoni Jespera, po czym unosi pięść ciesząc się z wygranej. Zauważa mnie i szturcha Jespera w pierś. Macham im i podbiegam bliżej. Muszę zrobić kilka głębokich wdechów, by dojść do siebie. Policzki mam różowe, cała jestem spocona. Zaczesuje włosy za uszy, uspokajając głośno walące serce.
     — Widziałaś jak wygrałem? — pyta Judd. Śmieszy mnie to, bo Judd jest dziewczynką, a uważa inaczej. Dostała męskie imię, gdyż jej rodzicom bardzo zależało na synu. Tak ją nawet traktują. Lubię ją, jest moją najlepszą przyjaciółką, ale zbyt często kłócimy się o to czy jest bardziej chłopcem, czy bardziej dziewczynką. 
     — Nieprawda. Kij mi wypadł z ręki — chrząka Jesper, krzyżując ramiona na piersi. 
     — Smok nie będzie z tobą o tym dyskutował. Od razu odgryzie ci łeb i wyssie przez szyję krew — śmieje się Judd. Jej ojciec ubija prosiaki, przez co często widzi lejącą się krew. Na początku mnie to brzydziło, ale już się przyzwyczaiłam. Jest jedyna w swoim rodzaju i potrafi się bić lepiej od wszystkich chłopców z wioski razem wziętych. 
     — Patrzcie, co dostałam — mówię, wyciągając zza paska nóż. Oczy Judd powiększają się. Wraz z Jesperem podchodzą bliżej. — Jest mój — oznajmiam z dumą. Nie każde dziecko w naszej wiosce może pochwalić się własną bronią. Nie licząc proc, ale nimi nie da się zabić smoka. — Chcecie potrzymać? — pytam, na co obydwoje kiwają głową. Podają sobie nożyk z ręki do ręki, zachwycając się nim coraz bardziej. Cieszę się, że im się podoba. Nie chcę, by mi zazdrościli. 
      — Masz zamiar go używać? — pyta Jesper, kiedy pada jego kolej na potrzymanie broni. Unosi ją i ogląda uważnie.
     — Jeśli będzie trzeba — wzruszam lekko ramionami. Nie sądzę, bym miała okazję walczyć, tym bardziej ze smokami w tym wieku Dzieci są zamykane w domach. Tylko mężczyźni walczą, by ochronić swoje rodziny. Kobiety nie potrafią posługiwać się bronią, co oburza Judd. Twierdzi, że będziemy pierwszymi dziewczynami, które odrąbią głowę smokowi. 
     
     Gdy wracamy do wioski, zaczyna zachodzić słońce. Ojciec każe kłaść mi się od razu po zmroku. Nie chce, bym była świadkiem jak walczy przeciwko smokom, które ostatnio coraz częściej atakują nocą. Ale ja się nie boję. Gdy myśli, że śpię, wymykam się z pokoju i przyglądam wszystkiemu przez okno w kuchni. Ostatnio zaatakował tylko jeden smok. Był wielki, ale nie ział ogniem. Chyba był już stary. Ryczał przeraźliwie. Musiał pożreć tuzin ludzi, by w końcu się wycofać. Nie pokazywał się od kilku dni, ale to tylko kwestia czasu. 
      Judd łapie mnie nagle za koszulę na plecach. To samo robi z Jesperem. Zatrzymuję się i odwracam w jej stronę, chcąc spytać o co chodzi, ale wtedy ona pokazuję palcem na pędzący w naszą stronę wóz, na którym zamiast warzyw siedzi jakiś człowiek. Wszyscy troje krzyczymy i wskakujemy w krzaki, by wielkie koła nie przejechały po naszych kręgosłupach. Upadam ciężko na ziemię, plącząc się w gęstej trawie. Jesper ląduję z jękiem obok mnie, a Judd wpada w krzew jeżyn, klnąc, gdy małe kolce dziurawią jej ubranie. Wóz przejeżdża, a wtedy podnosimy się, zatrzymując z powrotem na drodze. Jestem trochę zakurzona, ale nic mi nie jest. Chyba tylko nabiłam sobie siniaki na kolanach. Patrzę na moich przyjaciół. Jesper drży, chyba ze strachu. Jest strasznie blady i brudny od ziemi. Ma portki zielone od trawy. Judd wygląda gorzej. Wyplątuję ciernistą gałązkę z koszuli, po czym ciska ją daleko. 
     — Nic ci nie jest? — pytam. Nie odpowiada. Rozdrapuje rany na rękach. Widzę w jej oczach uwięzione łzy. Jest twarda i na pewno nie będzie szlochać. Prędzej na nas nakrzyczy i skopie, bo to do niej całkiem podobne. 
     — Nie martw się, nikomu nie powiemy, że płakałaś — zapewnia Jesper. To wystarcza, by Judd zalała się łzami. Nie wiem czy płacze bardziej z bólu, czy z szoku, a może z powodu obu tych rzeczy.
     Idziemy wolno, zostawiając pochlipującą Judd w tyle. Na pewno ogarnie się zanim ktokolwiek ją zobaczy. Powoli ucicha. Gdy zerkam na nią przez ramię, masuje podrapane przez jeżyny ręce. Dogania nas w chwili gdy wchodzimy do wioski.
     Widzę ten sam wóz, który o mało co nas nie przejechał. Woźnica trzyma mocno lejce, uspokajaąc czarnego konia i pomaga zakapturzonej kobiecie zsiąść na ziemię. Marszczę brwi, obserwując uważnie. Ci ludzie nie pochodzą z naszego królestwa! U nas nie ma takich pięknych koni, na dodatek suknia tej pani uszyta jest z materiału, którego nie sprzedają tutejsze krawcowe. Odwracam się, by spojrzeć na przyjaciół. Judd jest zdenerwowana. Na jej twarzy pojawia się gniew, a ślady po łzach znikają.
     — Jak mój ojciec się dowie, zadba o to, by ci dwoje wrócili tam, skąd przyjechali! — skarży się. 
     — Chyba troje — poprawia Jesper. Obie z Judd wpatrujemy się w powóz, z którego zeskakuje niewielka osoba w za dużym płaszczu i kapturze na głowie. Moja przyjaciółka uśmiecha się chytrze. Wygląda czasami jak lis, to chyba przez jej rude włosy. Rozciera ręce, chichocząc. — Jeśli to ich syn, nabiję mu guza wielkości pięści.
     — Daj spokój, Judd. To nie jego wina — uspokajam ją, wpatrując się w nieznajomych. Nieczęsto przyjmowani są obcy do wioski. Mimo plagi smoków, nie starcza dla wszystkich pracy. Ludzie odchodzą, ale co z tego, skoro rodzi się coraz więcej dzieci? 
     Judd podnosi z ziemi kamyk, po czym zaciska na nim palce. Nie starcza mi czasu, by zareagować. Patrzę tylko jak rzuca go w nieznajomego chłopca. Mimo, że nie stoimy najbliżej, słyszymy jego jęk. Łapie się za ramię i masuje je przez materiał płaszcza. Spogląda pod nogi na kamyk, po czym odwraca się do nas. Nie widzę jego twarzy, bo zasłania ją kaptur, ale czuję bardzo dobrze jego wzrok na sobie. Oboje z Jesperem łapiemy Judd za ręce i odciągamy na bok.
      — To chyba nie był najlepszy pomysł — zauważam. Czuję jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mi dreszcz. Nie wiem co się ze mną dzieje. Gdy zerkam przez ramię, tajemniczy chłopiec wciąż stoi w tym samym miejscu i patrzy w naszym kierunku. 
      — Dlaczego zawsze musisz wszystkich bić? — jęczy Jesper, wlokąc Judd za sobą. Jestem od nich niższa i braknie mi sił, więc puszczam ramię przyjaciółki. Oddalamy się szybko, pozostawiając wóz daleko w tyle. 
      — Nie podoba mi się to — mamroczę, rozcierając ramiona. Robi mi się dziwnie zimno. 
     — Mi też nie — przyznaje Jesper. Patrzymy na Judd, która wygląda raczej na zirytowaną niż przestraszoną. — Ty też to czułaś? Ci ludzie nie są normalni — szepcze, jakby bał się, że ktoś nas usłyszy. Ukrywamy się za płotkiem, który otacza mój dom. Siadamy na ziemi i czekamy aż dziwny chłopiec i jego rodzice odejdą. W końcu znikają, a wtedy rozdzielamy się i wracamy do swoich domów.

     Powinnam już spać. Na dworze panuje mrok. Widzę tylko blask pochodni przez okno. Już od dłuższego czasu ściskam mocno trzon noża, chowając go pod poduszką. Leżę w ciszy, wyczekując najgorszego. Dreszcze nie przestają przebiegać mi wzdłuż kręgosłupa. To zwiastun czegoś złego. Zwiastun smoka.
     W chwili gdy słyszę przeraźliwy ryk, zrywam się na równe nogi, biegnąc w stronę okna. Oddech mi przyspiesza, a serce dudni jak szalone. Coś uderza o dach. Słyszę stukanie. Unoszę wysoko głowę, wpatrując się w górę. Zapalam szybko świecę i stawiam ją na stole. Niewielki płomyk rozświetla małą część kuchni. Belki trzeszczą. Są grube i solidne, mimo wszystko martwię się, że dach za moment zwali mi się na głowę. Ściskam oburącz nóż, trzymając go wysoko przed sobą. Stukot ustaje, a wtedy wstrzymuję oddech i nie śmiem się ruszyć, nawet drgnąć. 
      Smok jest tuż nade mną. Dzieli nas jedynie dach. Kolana pode mną drżą, całą zalewa mnie zimny pot. Ja chyba nie jestem odważna. Moja matka się myliła. Ja się myliłam. Nie mam w sobie siły, ani nawet sprytu. Mój nóż nie przebije się przez grubą skórą smoka. 
     Słyszę okrzyki ludzi. Czy jest tam mój ojciec? Czy mnie uratuje? Belki znów zaczynają trzeszczeć. Piszczę głośno, gdy ostry szpon przebija się przez ścianę. Padam na kolana i pełznę pod stół, zalewając się płaczem. Mam tylko osiem lat, jestem taka słaba. Kulę się, drżąc z każdą chwilą coraz bardziej. Smok rozrywa ścianę i wpada z hukiem do kuchni. Nie jest wielki, ani nawet straszny. Gdy patrzę tak na niego spod blatu, odwaga we mnie rośnie. Judd na pewno by się nie poddała i walczyłaby do samego końca. A ja? Co bym zrobiła?
     Smok kręci się po kuchni, zahaczając długim ogonem o krzesła. Skrzydła ma małe, wyglądają na niezdolne do lotu. Może trafił mi się mały smok? Taki niegroźny? Oddycham głęboko, po czym wychodzę spod stołu. Ryczy na mój widok, krążąc wokół mnie. Ściskam mocno nóż w ręku. Nie wiem w co celować. W gardło? A może w serce? Czy znajduje się po lewej stronie, czy może po prawej? Skąd mam to wiedzieć? Nieważne co zrobię, nie uda mi się go zabić. Muszę się stąd wydostać. 
      Krzyczę głośno, rzucając się w stronę dziury w ścianie. Biegnę przed siebie ile sił w płucach, Nogi same mnie niosą, nie wiem nawet gdzie. Po kilku metrach przewracam się na ziemię, a gdy zerkam przez ramię, orientuję się, że smok jest tuż za mną. Dźgam na ślepo nożem. Czasami trafiam, czasami nie. Ostrze ślizga się po łuskach, nie wyrządzając smokowi krzywdy. Jest wściekły, ale nie zionie ogniem, nawet się nie broni. Wygląda tak, jakby pozwalał mi siebie atakować. Celuję nożem w jego oko i przebijam je. Ryczy głośno, a ja prawie tracę słuch. Tak samo postępuję z drugim. Mam teraz przed sobą puste, krwawiące oczodoły. Zanurzam nóż raz po raz w jego paszczy, potem dźgam szyję i o dziwo, natrafiam na miękkie łuski, które nie stawiają oporu ostrzu. Tnę powietrze, tnę smoka. Ślizgam się na trawie mokrej od jego krwi. Jego cielsko opada na mnie i przydusza lekko. Szarpię się, orientując, że smok jest martwy. Widzę w oddali mężczyznę, który przybył dziś do wioski. Stoi kilka metrów dalej i patrzy na mnie. Nic nie słyszę. Cała się trzęsę. Ktoś woła mojego ojca. Kilku innych mężczyzn ściąga ze mnie martwe ciało smoka i ciągnie po ziemi. Patrzę w ciemne oczodoły, aż skręca mnie w żołądku. Przechylam się i wymiotuję. Opadam na twarz, a wtedy z moich ust wydobywa się śmiech i płacz.
.